Jest dzień czwarty naszej wielkiej południowej wyprawy.

Po szybkim przejechaniu Słowacji wreszcie dotarliśmy do Węgier. W tym bratnim kraju postanowiliśmy spędzić pierwszą noc (już tradycyjnie) na najwyższym szczycie, czyli na górze Kekes 1014 m n.p.m.

Oczywiście nie ma możliwości ustawić się autem na samym szczycie więc zatrzymaliśmy się trochę wcześniej. Za to następnego dnia wybraliśmy się nagóre na śniadanie do przeuroczego baru mlecznego, dzie tradycyjnie nikt z nami nie był w stanie się dogadać… Tym razem jednak Gosia nie zamówiła wątróbki ale za to Rafał tak :)

Potem był wjazd na wieżę widokową, zdjęcia przy kamieniu i przegląd straganów odpustowych…

Po Kekesu wybraliśmy się do Egeru. tam nazwiedzaliśmy się co nie miara (niektórzy już po raz kolejny). Warto zaliczyć: rynek z kościołem, minaret, zamek i kilka innych mniejszy atrakcji.

Na koniec dnia udaliśmy się nad jezioro Tisza-tto – drugie największe jezioro na Wegrzech (po Balatonie).
Co ciekawe po za opłatą za camping, trzeba było placić za wejście nad wodę ale dobra wiadomość – od 19:00 za darmo! Dla nas było for free od 18:00 :) Oczywiście jak wszędzie na Węgrzech – totalny brak komunikacji i zrozumienia nawet w języku bratnim – niemieckim (dopisek MZ).

Co ciekawe zaobserwowaliśmy, że Węgrzy są chyba jedynym narodem, który wiedząc że ich nie rozumiemy i tak mówi po swojemu, nie próbując nawet stoswać jakiś uniwersalnych (chociaż łacińskich) słów.

Wczoraj po kolejnych kompielach w zupie (bardzo płytkie było to jezioro) wyruszliśmy do pięknego kalwińskiego miasta Debrecyna. Niestety nie obejżeliśmy wewnątrz żadnego z kościołów kalwinskich, bo… wczoraj była sobota i kilkanaście chętnych do ożenku par!

Wieczorem przekroczyliśmy wreszcie granicę Węgry-Rumunia. Sama odprawa i kolejka to tylko 10 minut, ale potem czekało nas dobre 45 minut w kolejce po winietę (7 Euro) – było tylko jedno okienko. Zaliczyliśmy również wykłócanie się, że nie jesteśmy autobusem tylko samochodem osobowym – oczywiści Pan nie mówił po angielksu tylko coś krzyczał po rumuńsku z dodatkowymi niemieckimi słowami :)

Wreszcie dojechaliśmy do Oradei, gdzei po znalezieniu noclegu w schronisku IYHF (10 Euro) wybraliśmy się „na miasto”. A tutaj niespodzianka: jedzienia niet, piwa niet – bo wszedzie zamykają o 24:00.

Na szczęście udało się nam znaleźć uliczkę z klubami nocnymi i dyskotekami, gdzie wreszcie napiliśmy się piwka – niestety brak było loklany piw i trzeba było pić jakieś duńskie Tuborgi i Carlsbergi.

I tak minęły pierwsze 3 dni – jak będę znów przy sieci napiszę kolejny raport…