Widok na Mulhacen od La CarihuelaWiem, że kazałem Wam bardzo długo czekać na kolejną relację ale niestety blog nie jest (jeszcze ?) moim podstawowym źródłem utrzymania, więc notka otrzymywała cały czas niski priorytet. Nie będę jednak już nudził i przechodzę do opisu.

Dzień 3 (poniedziałek)

Jak już pisałem spaliśmy w hostelu w Granadzie, gdzie pod opiekę Morfeusza udaliśmy się bardzo szybko aby wstać ok. 6 rano. Niestety z niewiadomych powodów budzik zadzwonił dopiero ok. 6.40, więc po szybkim zebraniu rzeczy wyruszyliśmy w kierunku Sierra Nevada. Po drodze udało nam się zjeść w samochodzie coś, co niektórzy mogliby nazwać śniadaniem…

W ten oto sposób dotarliśmy na start naszej trasy tuż przed 8.00. Po przygotowaniu plecaków wyruszyliśmy pod górę mniej więcej o 8.15. Nadal było nieprzyjemnie (jak dzień wcześniej) – brak jakichkolwiek widoków, silny wiatr ale gdzieniegdzie pojawiały się przejaśnienia na niebie.

Droga na szczyt Veleta - najwyżej położna droga w Europie (fot. Radosław Grzegorski)Poziom z poprzedniego dnia, czyli 2750 m n.p.m. osiągnęliśmy dość szybko. W zasadzie mieliśmy wrażenie, że razem z naszym wznoszeniem wznosi się również mgła lub otaczające nas chmury. W ten oto sposób ścinając asfalt lub jego resztki, a czasami idąc właśnie po nim osiągnęliśmy wysokość ok. 3 200 m n.p.m. W tym momencie zrezygnowaliśmy z dalszego marszu asfaltem (tutaj pokrytym już w 3/4 śniegiem) na szczyt Pico del Veleta 3 394 m n.p.m. gdzie kończy się ta najwyżej w Europie położna droga i po ok. 20 min dotarliśmy do schronu La Carihuela 3 205 m n.p.m.

Cała ta część zajęła nam ok. 2,5 h i warto wspomnieć, że od mniej więcej 3 000 m n.p.m. śnieg był już obecny.

Schron La CarihuelaTutaj przerwę opowieść o trasie aby wspomnieć o samym schronie. Wygląda już porządnie z oddali i taki też jest w środku. Ma kształt hangaru z (dwudzielnymi w poziomie) drzwiami od strony południowej. Jeśli chodzi o wystrój wnętrza, to nie jest jakoś bogato, ale jest to, co potrzeba: stół, ławy, dwa piętra miejsc do spania z cienkimi materacami oraz coś, co chyba może służyć jako system do ogrzewania pomieszczenia.

Sprzed schronu rozciągał się piękny widok na część pasma, w tym nasz cel, czyli najwyższy szczyt Sierra Nevada i całego Półwyspu Iberyjskiego – Mulhacén 3479 m n.p.m. Sam szczyt było widać bardzo wyraźnie, bo akurat wszystkie chmury przewiało na północ – ta sytuacja miała jednak ulec zmianie ale „nie uprzedzajmy faktów…”.

Ścianka po drodze na Mulhacen (fot. Radosław Grzegorski)Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej i już po kilkudziesięciu metrach trafiliśmy na kawałek zjazdu albo bardziej zsuwu, za którym pojawił się łańcuch. Muszę przyznać, że to był ten typ ubezpieczenia, z którego się cieszysz, a nie kpisz pytając „po co to?” :) Na zdjęciu obok wykonanym przez Radosława idealnie widać na jakiej miłej półeczce się znaleźliśmy! Jak się okazało zsuw i łańcuchy nie były jedynymi atrakcjami w tym miejscu, bo już za chwilę trzeba było zejść kawałek po niemal pionowej ścianie jakieś 8 metrów w dół.

Droga do La Caldera (fot. Radosław Grzegorski)Od tego momentu trasa stała się jednak dużo prostsza i prowadziła albo po śniegu albo skrajem trawersu, który jeszcze nie zdążył pokryć się śniegiem. Tutaj też zobaczyliśmy, a w zasadzie poczuliśmy na sobie małe wodospady, w których woda płynęła do góry zamiast w dół – to też była zapowiedź kolejnych wydarzeń…

Ten etap okazał się być bardzo długim marszem po trasie o małym nachyleniu. Dopiero pod koniec musieliśmy trochę podejść aby potem już po czystym śniegu zejść nad jezioro Lago de La Caldera, gdzie odpoczęliśmy w kolejnym schronie – La Caldera 3 050 m n.p.m. Dotarliśmy tutaj ok 14.15 i po krótkim odpoczynku rozpoczęliśmy atak na szczyt, który w międzyczasie zaszedł już mgłą albo chmurami.

Całe podejście, to ponad 400 m zmiany wysokości i ok. 2 km w linii prostej na mapie. Nam zajęło to ok. 2 h, tak że na szczycie stanęliśmy kilka minut po godzinie 16. Niestety połowa ekipy zrezygnowała w trakcie podejścia, ze względu na późną porę, a my postanowiliśmy jednak wejść na szczyt.

Jakub Milczarek i Ryjek na MulhacenMniej więcej po 40 min od rozdzielenia udało nam się osiągnąć szczyt i usiąść na chwilę przy kapliczce, nad którą umieszczony jest też betonowy słupek. Śniegu na Mulhacén 3479 m n.p.m., jak widać na zdjęciu obok nie było jakoś specjalnie dużo i co ciekawe na samym szczycie mniej wiało niż podczas pochodzenia, nie mówiąc już o tym co nas czekało za chwilę przy schodzeniu. Na górze zabalowaliśmy może 10 min – chwila odpoczynku, zdjęcia, coś do jedzenia i ruszyliśmy na dół.

Obawiałem się, że będzie nam trudno znaleźć dobrą ścieżkę i trafić dokładnie w okolice schronu La Caldera, ale okazało się, że zejście było pod tym względem dużo prostsze niż wejście. Gdy dotarliśmy już w okolice jeziorka, postanowiliśmy z powrotem pójść trochę dłuższą ale łatwiejszą trasą. Prowadziła ona obok jeszcze jednego schronu (do którego niestety nie weszliśmy) aby potem dołączyć do głównego trawersu, od którego odeszliśmy kierując się nad jeziorko.

Wnętrze schronu La CarihuelaMniej więcej w tym momencie zaczęło się chyba najgorsze. Na zmianę padał śnieg, śnieg z deszczem, deszcz albo grad! Pamiętacie jak kilka linijek wyżej pisałem o wodospadach lecących do góry? Teraz poczuliśmy również co to znaczy ulewa i śnieżyca, która leci od dołu do góry! W tych warunkach doszliśmy niezbyt szybkim krokiem w okolice La Carihuela 3 205 m n.p.m. Niestety albo „stety” przez mgłę, wiatr i zacinające opady poszliśmy trochę za daleko i inną drogą doszliśmy w ostatnim momencie (przed zmrokiem) do schronu. Piszę, że może „stety”, bo dodaliśmy sobie kilkaset metrów marszu ale w ten oto sposób ominęliśmy „ściankę” i łańcuchy.

Do schronu dotarliśmy ok 19.00 i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy drogą (teraz już o wiele bardziej zaśnieżoną) w dół. Podczas całego marszu w ciemności (oczywiście mieliśmy czołówki) padał na nas śnieg lub deszcz lub jedno i drugie, a do tego widoczność była ekstremalnie ograniczona. Z tego też powodu trasa nam się wydłużyła, bo zdecydowaliśmy iść cały czas „asfaltem” i nie robić żadnych skrótów.

Ryjek La CarihuelaOk. godz. 21.00 dotarliśmy do samochodu i po skomunikowaniu się z resztą ekipy dołączyliśmy do Nich w jakiejś knajpce pośrodku Sierra Nevada. Jedzenie, picie, ogrzewanie, suszenie ubrań etc. zabrały nam trochę czasu ale nie mogliśmy balować zbyt długo, bo jeszcze tej nocy musieliśmy dostać się do Alicante, oddać auto, nadać bagaż i czekać już na lot.

Na lotnisko w Alicante dotarliśmy ok. 4.00 po załatwieniu formalności i wypiciu piwka w ramach uczczenia wejścia na Mulhacén czekaliśmy jeszcze ok. 2-3 h na odprawę i załadunek do samolotu.

W ten oto sposób zakończyła się kolejna udana wyprawa w ramach zdobywania Korony Europy! To jest już moje 29 państwo w kolekcji i mam nadzieję, że do końca tego roku uda mi się dobić do 30!

Poniżej trasa marszu bez ostatniego fragmentu, bo niestety w La Carihuela skończył się akumulator.

Jeśli macie jakieś pytania odnośnie szczytu albo okolic – zapraszam do komentowania…