Katedra w TbilisiPo kilkudniowym pobycie w Kakhetii ruszyliśmy w stronę najbardziej znanego z gruzińskich skalnych miast – Wardzii. Zanim jednak tam dotarliśmy zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie w większych miastach. Na początek postanowiliśmy zwiedzić Tbilisi. I tu spotkało nas spore rozczarowanie – w zasadzie niewiele jest tam do obejrzenia, zwłaszcza, że przyjechaliśmy po południu i największe muzeum było już zamknięte. Poza tym już poruszanie się po mieście do najłatwiejszych nie należy – drogowskazów prawie nie ma i bardzo łatwo się zgubić. Ostatecznie udało nam się obejrzeć jedynie kilka ciekawszych kościołów i przejść się po Gruzińskim targowisku. To ostatnie było zresztą całkiem ciekawym przeżyciem. Już przy wejściu powitało nas z głośników jednego ze straganów polskie disco-polo. Dalej rozciągały się bardzo klimatyczne stragany pełne towarów wszelakich, jak również budki z „bułkami” na ciepło. „Bułkami” – bo nie potrafię tego inaczej określić. Chyba najbliższa polska analogia to bułki-pizze, tyle że tu nadzienie jest dużo bardziej urozmaicone (od chaczapuri po nadzienie mięsno-serowe) i całość jest zdecydowanie smaczniejsza. Poza tym udało nam się zobaczyć prawdziwy, działający piec do wypieku lawaszu – zjawisko bardzo ciekawe i oryginalne – ale tematowi gruzińskiej kuchni chyba poświęcę osobny wpis.

Wieczorem pojechaliśmy na północ, w stronę Mtskhety – jednego z najważniejszych miast dawnej Gruzji. W tej chwili to nieduże miasteczko, którego centralny punkt stanowi katedra – miejsce chrztów, ślubów i pogrzebów królów gruzińskich. Jak większość świątyń otoczono ją murem – może twierdza to za duże słowo, ale na pewno budowano ją z myślą o wojnach, które często nawiedzały ten kraj. W tej chwili cały kompleks jest bardzo zaniedbany, ale wciąż robi ogromne wrażenie.

Muzeum StalinaKolejnym punktem na trasie do skalnego miasta było Gori – przemysłowe miasto w centralnej Gruzji, położone w rozległej dolinie. Nic ciekawego – gdyby nie fakt, że to rodzinne miasto Józefa Wissarionowicza Dżugaszwiliego. Trudno być fanem jego dokonań, ale ani sławy ani ogromu władzy, którą posiadał, odmówić mu nie można. W Gori znajduje się – jedyne już chyba na świecie – muzeum poświęcone Dżugaszwiliemu. Miejsce szalenie ciekawe, głównie dlatego, że to dla mojego pokolenia jedyna okazja, żeby zetknąć się z prawdziwą, porządną, socjalistyczną propagandą. A te 60 lat temu propaganda stała na o wiele wyższym poziomie – i samo muzeum robi ogromne wrażenie.

Dom StalinaPrzed głównym budynkiem znajduje się otoczony kolumnadą dach, pod którym stoi rodzinny dom Dżugaszwiliego. Do środka oczywiście wejść nie wolno. Ale za to obok stoi prywatny wagon Towarzysza, który już zwiedzać wolno. Wnętrze – z jednej strony bez przesadnych ozdób i wygodnictwa, ale mimo to PKP mogłaby wzorować na nim swoje wagony konferencyjne (IC posiada takich kilka). Wreszcie – samo muzeum. Budynek okazały, kilka pięter, kasa, sklepik z pamiątkami. Ciekawe jest to, że, nawet po upadku ustroju słusznie minionego i po ogłoszeniu Dżugaszwiliego zbrodniarzem, nic w muzeum nie zostało zmienione, nikt nie stwierdził, że należałoby dodać do każdego eksponatu karteczkę z opisem jaki to towarzysz Dżugaszwili był zły. W oczy rzucały się natomiast fotografie z kolejnych lat walki o władzę w czasie formowania się nowego ładu – na każdej kolejnej brakowało kogoś, kto na poprzednich przedstawiany był jako wielki patriota i mąż stanu. Tylko Trockiego nie było na żadnej. Ogólne wrażenia z muzeum – warto zobaczyć. A wręcz zobaczyć trzeba – choćby po to, żeby wiedzieć jak można ludziom robić wodę z mózgów. Jak łatwo wystrojem kilku sal zmanipulować tłum.

Wagon StalinaZa Gori zjechaliśmy już z jedynej w Gruzji autostrady i ruszyliśmy na południe – już w stronę Wardzii. Większa część drogi jest już wyremontowana i do Borjomi dojechać można bez problemu. Tam też postanowiliśmy zatrzymać się na dłużej. Borjomi to jedno z nielicznych miasteczko turystyczne w Gruzji – drugie na naszej trasie, po Signaghi – w odróżnieniu od poprzedniego funkcja turystyczna miasta na pewno pamięta czasy Związku Radzieckiego, ale ma to pewien urok, chociaż brakuje remontów. Centralnym punktem miasta jest olbrzymi park – z miejsc, które do tej pory widziałem zdecydowanie unikat. Alejki typowego, zadbanego parku zdrojowego, z fontannami, ławkami, strumykiem graniczą z zupełnie dzikim lasem, posiadającym oczywiście mnóstwo wydeptanych ścieżek i kilkudziesięciometrową pionową skalną ścianą. W to wszystko wplecione jest coś na kształt wesołego miasteczka – z samochodzikami elektrycznymi, karuzelami, lekko rozpadającym się roller-coasterem i kolejką linową na szczyt wspomnianej już ściany. Na górze znajduje się również restauracja. Koszt każdej atrakcji to 1 Lari (około 1,65 zł) – zarówno karuzeli, jak i kolejki.

WardziaW parku w Borjomi spędziliśmy ładnych kilka godzin – a można by zdecydowanie więcej i jeśli ktoś ma ochotę wybrać się na tzw. wczasy, to gorąco polecam właśnie to miejsce – dla kogoś poszukującego rozrywek raczej spokojnych ale na świeżym powietrzu sam park zapewni wiele dni zabawy. Kilka godzin później, byliśmy już u stóp Wardzii. Po drodze mieliśmy okazję podziwiać piękny przełom Mtkwari – jednej z licznych górskich rzek Gruzji – o wiele bardziej majestatyczny niż słynny w Polsce przełom Dunajca. Same góry wokół również mogą stanowić cel wyprawy – raczej trekkingowej, chociaż niektóre szczyty przekraczają już 3000 m. n.p.m. Samo miasto położone jest na zboczu góry Eruszeli, w tej chwili jest jednym z nielicznych zabytków w Gruzji, których obejrzenie jest płatne. Miasto – a w zasadzie to, co z niego zostało po trzęsieniu ziemi w XVI wieku i najeździe Persów – jest zdecydowanie bardziej okazałe niż opisywana wcześniej David Gareja, ale mimo wszystko nie zrobiła na nas aż takiego wrażenia. Nie zmienia to oczywiście faktu, że to jeden z obowiązkowych punktów podczas zwiedzania Gruzji.