Wpis może trochę spóźniony, bo opisujący wyprawę wakacyjną, ale wyjątkowo postanowiłem zrobić taką retrospekcję na temat czasów, kiedy jeszcze nie blogowałem.

W trakcie wycieczki działo się dużo, więc całą wyprawę opiszę w kilku kolejnych artykułach. Dziś część pierwsza:

Droga do Gruzji

Na wyprawę do Gruzji zostałem zaproszony w czerwcu 2010 przez Jasia. Celem było obejrzenie jak największego kawałka kraju oraz wejście na Kazbek (5033 m. n.p.m.) – trzeci co do wysokości szczyt Gruzji. Na miejsce postanowiliśmy dotrzeć samochodem – 9-miejscowym VW Transporterem. Sama organizacja wyprawy nie była szczególnie łatwa i nie ukrywam, że popełniliśmy przy tym sporo błędów – zwłaszcza związanych z zaopatrzeniem w żywność, a skład wyprawy ostatecznie ustalił się już po wyruszeniu w trasę.

Z Krakowa wyjechaliśmy w niedzielę 01.08 późnym wieczorem w składzie: Jaś, Renata, Lolek, Łukasz, Filip, Sławek. Trasa przejazdu wiodła przez Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię i Turcję. Tuż przed wyjazdem okazało się, że Łukasz zgubił pieniądze przeznaczone na wyjazd. W związku z tym postanowił odłączyć się od nas w Rumunii i dołączyć do innej ekipy swoich znajomych.

W zasadzie aż do Rumunii przejazd odbywał się bez problemów i dość komfortowo – jedyne, co nam trochę przeszkadzało, to kiepskie oznakowanie dróg na Węgrzech. Po przekroczeniu granicy Rumuńskiej w okolicach Oradei stan jezdni mocno się pogorszył. Główna droga (odpowiednik naszych dróg krajowych) wiodła przez góry i miejscami była tak dziurawa, że nie dało się jechać szybciej niż 20-30 km/h. Potem jeszcze postanowiliśmy skrócić sobie drogę przez góry. Tu już trudno było napotkać asfalt, a 30 km/h to raczej prędkość maksymalna. W zamian jednak mogliśmy podziwiać piękne, górskie widoki i nikt nie narzekał na to, że skrót znacznie wydłużył nam czas przejazdu.

W drodzeNa południu Rumunii drogi robią się znacznie lepsze, jest nawet prawie stukilometrowy odcinek autostrady do Bukaresztu. Problemem są znów oznakowania, przez które dość długo błądziliśmy w samym Bukareszcie. Tutaj odłączył się od nas Łukasz, i do Bułgarii wjechaliśmy już w piątkę. Tam przejazd pozostawił wrażenie podobne jak w Rumunii – kiepskie drogi i oznaczenia. Na dodatek przed samą granicą Bułgarsko-Turecką zastaliśmy leżącą na drodze ciężarówkę, która skutecznie zablokowała całą jezdnię na około godzinę.

Wjazd do Turcji to spore koszty i dużo emocji. Samo przejście graniczne w Edirne jest kiepsko oznaczone i na przykład trudno znaleźć miejsce, gdzie można kupić obowiązkowe wizy (30-dniowa kosztuje 15 euro lub 20 dolarów amerykańskich). Poza tym okazało się, że tureccy urzędnicy traktują nasz samochód jako minibusa, a nie samochód osobowy, więc zostaliśmy zmuszeni do zakupienia zielonej karty, co kosztowało nas kolejne 55 euro.

Po tych przygodach mogliśmy wreszcie podążyć dalej. Jakość dróg w Turcji jest zdecydowanie lepsza niż w Bułgarii czy Rumunii, od Edirne aż do Ankary można przejechać autostradą – w znacznie lepszym stanie niż na przykład rodzima A4. Niejakim mankamentem jest fakt, że przejazd autostradami jest w Turcji płatny, ale w przeliczeniu na kilometr koszt jest znacznie niższy niż w Polsce. Dość szybko udało nam się przejechać 200 km do Kavakli pod Stambułem. Tam postanowiliśmy zjechać z autostrady i poszukać jakiegoś miłego miejsca nad morzem na kąpiel i nocleg (pierwszy od wyjazdu z Krakowa, wcześniej spaliśmy na zmianę w czasie jazdy). Poszukiwania zajęły nam ponad dwie godziny – boczne drogi prowadzące nad Morze Czarne kończą się urwiskami albo skręcają znów w głąb lądu.

RenataNastępny dzień postanowiliśmy poświęcić na zwiedzanie Stambułu. Sporym problemem było samo poruszanie się tam samochodem – miasto jest ogromne i bardzo zatłoczone, a dodatkowo kultura jazdy tureckich kierowców pozostawia sporo do życzenia.

W Stambule spędziliśmy cały dzień, przenocowaliśmy w parku nad morzem, a rano odebraliśmy dwoje ostatnich członków wyprawy – Sebastiana i Kasię – z lotniska, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę do Gruzji. Najpierw przejazd autostradą w stronę Ankary, potem przez góry do Samsun i wzdłuż Morza Czarnego do przejścia granicznego w Sarp.

IstambulNa granicy spotkała nas kolejna niemiła niespodzianka ze strony Turków. Dotarliśmy tam w środku nocy i na przejściu granicznym dowiedzieliśmy się, że w związku z tym musimy zapłacić dodatkowo 30 euro.